Ta sytuacja, kiedy nawet recenzent twojej pracy się za ciebie wstydzi…
Każdy, kto kiedykolwiek pisał pracę naukową, magisterską, licencjacką czy choćby większy esej, zna ten moment grozy: „Twoja praca została odesłana do recenzji”. Czekasz kilka dni, może tygodni, aż w końcu przychodzi odpowiedź. Z nadzieją otwierasz dokument – i wtedy… zaczynasz żałować, że w ogóle wysłałeś tę pracę.
Recenzent nie tylko punkt po punkcie wytyka błędy merytoryczne, braki źródeł i logiczne nielogiczności, ale jego ton zaczyna przypominać rozpaczliwą próbę zrozumienia, jakim cudem ta praca powstała. W pewnym momencie przestaje być surowym, ale rzeczowym krytykiem, a zaczyna brzmieć jak człowiek, który po prostu cierpi.
Komentarze w stylu:
– „Czy autor przeczytał choć raz to, co napisał?”
– „Nie rozumiem, co autor miał na myśli – być może on sam również nie wie.”
– „Ten akapit nie tylko nie wnosi nic do tematu, ale też obraża inteligencję czytelnika”
potrafią uderzyć mocniej niż jedynka w indeksie.
Najgorsze jest to, że… recenzent ma rację.
To ta sytuacja, kiedy nie tylko musisz poprawić pracę, ale najpierw odbudować własne ego. A przecież miało być tak pięknie – kawa, nocne pisanie, przekonanie, że jesteś intelektualnym spadkobiercą Arystotelesa. A wyszło… coś, czego nie da się obronić.
Ale hej – każdy kiedyś był w tym miejscu. Każdy kiedyś napisał coś tak złego, że nawet Word zasugerował „może jednak przestań?”. To nie koniec świata. To początek nauki. Bo od dobrego wstydu zaczynają się najlepsze poprawki.