Przyjechała się pożegnać, choć głośno nie mówiła, że wyjeżdża na zawsze. Ale jakoś tak było widać, że coś jej leży na sercu. Stała w drzwiach w swoim ulubionym płaszczu, tym, który nosiła tylko na specjalne okazje. Patrzyła na nas długo, jakby chciała zapamiętać każdy szczegół — stół, który skrzypiał, ramki na ścianie, zapach herbaty z malinami. Nie płakała, ale jej oczy mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa.
Rozmowa toczyła się spokojnie, o niczym szczególnym. Trochę o pogodzie, trochę o sąsiadach, trochę o starych czasach. Unikała tematów przyszłości, jakby jej nie było. Gdy zapytałam, kiedy wróci, tylko się uśmiechnęła i powiedziała: „Zobaczymy”. Wiedziałam wtedy, że to „zobaczymy” znaczy „nigdy”.
Pożegnała się z każdym z osobna. Uściski były dłuższe niż zwykle, spojrzenia cieplejsze, a cisza między słowami gęstsza niż kiedykolwiek. Babcia przyniosła jej słoik ogórków „na drogę”, a dziadek udawał, że coś mu wpadło do oka. Tylko najmłodszy nie rozumiał, dlaczego wszyscy są tacy smutni, przecież „ciocia tylko jedzie pociągiem”.
Kiedy w końcu wyszła, dom zrobił się cichy, jakby razem z nią odeszło coś ważnego. Stałam w oknie i patrzyłam, jak znika za rogiem, nie odwracając się ani razu. I wtedy dopiero zrozumiałam, że właśnie pożegnaliśmy się na zawsze.